Dzień zaczął się od dylematów jak się ubrać ( facet z kobiecymi problemami ??) a tak na poważnie to nie wiedziałem jak ciepło się ubrać końcem końców zakładam troche cieplejszy zestaw co w moim przypadku było dobrym wyborem.
Rano +4'C na Palcu Papieskim gdzie czekali już Damian i Andrzej a kilka sekund później pojawia się Adam i Tomek. W tym składzie jedziemy na Sosinę po Krzyśka i ruszamy trasą Adama niestety już po 10km musiała być modyfikowana bo pobłądziliśmy :) Trasa ogólnie fajna troche lasu, terenu i asfaltów. Wszystko przyjemne i przejezdne choć 2x się ratowałem przed glebą.
Tylko tempo mocne i na granicy moich możliwość jakoś dałem rade choć nogi teraz bolą.
Miało być ładnie i w miare słonecznie a było mokro i raz zmokliśmy dlatego tytuł taki a nie inny. Foty będą na pewno u Krzyśka i Adama (choć Tomek i Andrzej też coś tam focił)
Pobudka 5:00 jeszcze tylko śniadanie i pakowanie kanapek do sakw no właśnie ech... O 5:45 spotykamy się z Adamem (limit) i Krzyśkiem (krzysiek22) a z racji że Tomek ma poślizg ruszamy powoli w kierunku Mysłowic na spotkanie z kolejnym Krzyśkiem (Kysu). Po drodze dogania nas Tomek (T0mas82). W Katowicach po drewutnią zabieramy Wojtka i bikera90 i w tym składzie tarabanimy się na dworzec PKP w Katowicach Piotrowicach.
Pociąg Pełna opcja czyli już pełny rowerów a tak że Ja z Adamem i Krzyśkiem musimy stać z rowerami w łączniku. W pociągu też już czekał na nas Grzegorz ze swoją maszyną.
Dojazd do Węgierskiej górki minął nam szybko na balansowaniu rowerami w wąskim łączniku i pogaduchach. Podjazd asfaltami trwał całe 10min a potem to ciężko opisać bo teren zaczął się natychmiast na ostro i już tylko było trudniej. Kumulacja to był łącznik łańcuchowy gdzie rowery wędrowały z ręki do ręki. W sumie to mieliśmy wszystkie możliwe warunki drogowe tylko piachu zabrakło.
W porównaniu do poprzedniego wyjazdu Krzysiek ostro podniósł poprzeczkę i o ile już poprzednio napisałem że trasa dla mnie była za trudna to teraz trochę mi brakuje określnika żeby opisać tą trasę :)
Moim błędem były sakwy które zniwelowały cały zysk z nowej kiery i obniżenia środka ciężkości niestety obawy o warunki pogodowe i zabranie prowiantu plus dodatkowej wody spowodowały że na każdym podjeździe nie miałem przyczepności przedniego koła tak że parę razy wyskakiwałem z siodła albo rzucałem nim żeby się ratować przed glebą.
Niestety tak mnie to frustrowało że na wąskich singlach na zboczach bałem się jechać co by nie zaliczyć zjazdu na kreskę w dół nie koniecznie ścieżką.
W tym zestawie jakoś dotoczyliśmy się na Rysianke gdzie pada decyzja że Ja i Adam odbijamy w bardziej cywilizowanych kierunkach czyli szukać asfaltu a reszta jeszcze stara się zdobyć Pilsko.
Zjazd czarnym szlakiem też był dla mojej odwagi niezłym wyzwaniem miejscami było tak stromo żę bałem się zatrzymać bo już bym nie ruszył bez przelotu przez kiere na szczęście były to krótkie odcinki a im niżej tym łatwiej.
Ostatecznie już trochę drogami trochę ścieżkami rowerowymi dojechaliśmy do żywca gdzie kupiliśmy bilety, poinformowaliśmy chłopaków o możliwych godzinach powrotu i udaliśmy się na rynek wciągnąć coś ciepłego czyli Pizza + browarek.
Chłopaki też dały rade i na 30min przed odjazdem pociągu pojawili się na stacji więc wracaliśmy w komplecie. A z Katowic pomimo namów Tomka pojechaliśmy najkrótszą drogą do domu.
Start umówiony na placu Papieskim o godzinie 8:00 cel Wisła. Skład mocno eksperymentalny bo po raz pierwszy jechaliśmy razem nie wiedząc czego po sobie oczekiwać czyli Ja, Szwagier i Adam (limit). Z racji że już mieliśmy trochę przygód z Adama „Garminem” więc odpowiedzialność za wytyczenie trasy spadło na moją Automapę to pozwoliłem jej poszaleć czyli wersja piesza. Po dojechaniu mogę stwierdzić że 60%-70% wypadło nam terenami a reszta jakimiś opłotkami przez wioski mam nadzieje że trochę „Garmina” zawstydziłem :) Jedynym problemem jest bateria która nie potrafi podtrzymać telefonu przy życiu nawet przez parę sekund co powodowało że pomimo akumulatora niestety nawi wyłączała się (wertepy) kilkukrotnie. Dlatego też trasa w kawałkach może uda mi się scalić to wyświetlę w jednym kawałku. EDIT: Scalenie powiodło się jeszcze raz dzięki Adam za podpowiedź
Na miejscu wciągaliśmy po szaszłyku a następnie zaliczyliśmy lodziarnie gdzie dołączył Tomek z Krzyśkiem. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy niestety uparli się że wracają do domu tak że pojechaliśmy sprawdzić czy wsiądą do pociągu i pojechaliśmy szukać kwatery. Końcem końców nocowaliśmy tam gdzie w zeszłym roku. Ale jeszcze wjazd pod osiedle Jużyków gdzie byłem w maju trasa wjazdu na ostatniej mapce. Pojechaliśmy w trójkę zaczęło się lekko a ilość emocji dozowana z każdym kilometrem więcej. Co mnie cieszy to podjechałem cały dystans coś co w maju było dla mnie po za zasięgiem co z resztą nie wiem bałem się oglądać :) z tego co wiem to szwagier dopchał gdzie zakończył Adam to tylko on wie. Ale … to nie koniec krótka narada i Szwagier pasuje a Ja i Adam ruszamy w górę kończy się asfalt i zaczynają szutry i podjazdy które niestety wysadziły nas z siodeł i trzeba było pchać spory kawałek. Na szczycie chwila narady w którą stronę jedziemy i ruszyliśmy dalej już jadąc w zupełnych ciemnościach tylko nasze lampki rozświetlały mrok może i lepiej bo przynajmniej nie widziałem co nas czeka :) Jadąc po ścieżce pełnej kamieni i korzeni latałem jak pies spuszczony ze smyczy tak mnie wytrzepało a gdy dotarliśmy do zjazdów to tylko miałem szczęście że leśników nie było bo moje hamulce jęczały jak papuga obdzierana ze skóry. Ale udało się dojechać do cywilizacji bez żadnego uszczerbku na zdrowiu tylko napęd popiskiwał radośnie cała drogę do domu ale to już w kolejnym opisie.
A po powrocie na kwaterę wyskoczyliśmy na Pizze i lokalne piwko a przy okazji zaczepiliśmy na urodziny jednego górala :) po powrocie na kwaterę dyskusja do północy o rowerowaniu i w końcu upragniony sen
Poniżej track z naszego górskiego objazdu tak przyglądając się to może być to ciekawy początek dla większego rowerowania po grzbietach gór albo ucieczki do Czech :)
Wyjazd miał być wyjątkowo light bo i dzień wcześniej troche późno skończyliśmy się masować przez bytomskie ogródki. Wyjazd o godzinie 9 z minutami do mojego wyjazdu podłaczył się Tomek. Początki bardzo spokojne jak to ładnie stwierdził tu cytuje "chyba masz jakąś ukrytą opcje omijania podjazdów w tej nawigacji" a Sigmie metry przybywały niby płasko no właśnie niby tylko skąd się brały te zjazdy które wykończyły już mój sfatygowany układ hamulcowy :)
W okolicach Smolenia nawi zaczyna fixować specjalnie nie poprawiałem mapy co by pokazać że rowerem też da się latać :)
Tajemnica wyjaśniła się pod zamkiem gdzie spotkaliśmy dwóch Panów z klubu krótkofalarskiego nadających sygnał na cały świat ( z tego co się dowiedzieliśmy mieli w tym dniu udane połączenia ze Stanami i Japonią)
Tak rozmawiając o ciekawostkach związanych z krótkofalarstwem i rowerowaniem upłyneła nam godzinka.
Gdy już pożegnaliśmy się jeszcze przyszło zobaczyć ruiny które Tomek podjechał a ja się wprowadziłem (znowu wysadzony zostałem z siodła i pomimo usilnych prób nie udało mi się już ruszyć do góry na rowerze więc ruszyłem obok. Pare fotek i narada gdzie dalej mnie ciągło do domu bo miałem zaplanowane wieczorne piwko a Tomek miał smaki na pokręcenie korbami więc pojechaliśmy na Ogrodzieniec (mi też pasował bo są tam lody włoskie) niestety ciągnie wilka do lasu i gdy staneliśmy na skrzyżowaniu z szlakiem Tomaszek tak długo marudził i zapewniał że szlak jest prosty i przyjemny że się poddałem i pojechaliśmy lasami. Oczywiście było wszystko czego można się było spodziewać krzaki, zielsko, kamienie, korzenie i piasek tylko błotka niewiele. A ja i moje opony + piasek to katastrofa tak że jestem mega happy że nie zaliczyłem żadnej gleby a kląłem pod nosem przez całą droge nawet udało mi się nawiązać monolog z rowerem "jedź, proszę k... jedź" przebijając się przez te piaski.
Podsumowując "krótki szlak" średnia z 24 km/h spadła nam do 18 km/h a że Tomaszowi troche szlak się rozjechał to zamek mineliśmy bokiem i musieliśmy go w końcu podjechać dwa razy dlatego jest na mapie taka pętla.
W Ogrodzieńcu Pani ufundowała mi za moje męki na niebieskim loda w rozmiarze mega (włoskiego zaznaczam)
Po konsumpcji wskoczyliśmy na rowerki i już mocno poskrzypując pojechaliśmy do domku w miare znanymi szlakami troche na nawi troche trasami Tomka.
Z ciekawostek technicznych: Tomka rower jest już tak wyszkolony że sam mu dobierał całą niemal droge przełożenia tak że nawet go nie widząc było go słychać bo non stop było słychać charakterystyczne kliknięcia napędu. Ja za to skrzypiałem po ogrodzieńcu jak wyjęta "Ukraina" ze stodoły po 25latach o dzwiękach z układu hamulcowego nie wspomne.
Podsumowanie: Wyjazd udany :)
I kto mi powie że rowerem nie jest tak samo szybko jak LOT-em
Wyjazd planowany już od Masy w Katowicach choć frekwencja była słaba bo tylka ja z Tomkiem miałem jechać. Zbiórka miała być w Katowicach pod teatrem gdzie Tomek dotarł pierwszy i jeszcze wychaczył Andrzeja zwanego Adamem (ta moja pamięć) tak że było nas trzech. Z racji że ja dałem ciała i się spóźniłem więc chłopaki troche poganiali co w moim przypadku sprowadzało się do stanu przedzawałowego ale mi nie uciekli ... a może poprostu czekali na mnie?
W każdym razie trasa do poszła sprawnie i o 17:30 meldujemy się w Gliwicach. Kawalkada wystartowała nawet sprawnym tempem to pierwsza taka masa która przekroczyła prędkość 15 km/h. A po zakończeniu objazdu zaczęła się nasza przygoda ta bardziej zagmatwana trasa to powrót opisywać nie będe bo książke można by napisać i nie jest to wina mojej nawigacji :) Dla ciekawskich nadmienie że ogródki w bliżej nieokreślonej lokalizacji i w zupełnych ciemnościach to jest to a gdzie jeszcze byliśmy to tylko nawigacja naszego kolegi Andzeja zwanego Adamem wie.
Start ok 8.00 w kierunku jak w tytule zresztą na mapie wszystko widać. Wyjazd miał być lekkim tym bardziej że tylko ja ze szwagrem jechaliśmy. I pewnie by tak było gdyby nie podjazdy które potrafiły się ciągnąc w nieskończoność.
w sumie podjazd krótki ale stromy można spaść z siodła szczególnie gdy kończy się asfalt i zaczyna ścieżka ja wybrałem wersje dla pieszych i zaliczyłem 50% podjazdu niestety moje oponki mnie zdjęły z siodła.
Niestety zamek zamknięty a nam nie chciało się szarpać z rowerami żeby znaleźć wyrwę przez którą ponoć można się dostać do środka. Z pozytywów wygląda że zamek jest remontowany co pozwala liczyć że jeszcze będzie go można zobaczyć.
Jedziemy dalej kierunek Młoszowa to jedno z miejsc które ledwo udało się nam odnaleźć niestety pomimo właściciela całość podupada i jest dewastowane
Po krótkim posiedzeniu w ogrodach pałacowych ruszyliśmy w kierunku domu. Jedynym niemiłym dla nas elementem podróży był przejac przez Trzebinie jak tam śmierdzi z rafineri to tragedia.
I małe podsumowanie: temperatura dziś była zabójcza szczególnie dla sprzętu Sigma straciła łączność z pulsometrem a pod koniec jazdy wyświetlacz zaczął się odbarwiać. Nawigacja zaczęła świrować pawiana tzn. gubiła trasę a ślad musiałem lekko retuszować bo dodała lekko z 10km na szczęście były to błędy bardzo widoczne na śladzie przejazdu, ja osobiście wypiłem hektolitry wody.
Tomek już opisał więc ciężko coś dodać od siebie ale zaczęło się dość niefortunnie od błędnego wpisu w GPS niestety rano byłem trochę nie kumaty i wpisałem Mirów który był 180km od nas. i gdyby nie fatalny skrót kończący się na bramie jakiegoś zakładu to pewnie byśmy trochę sobie pojechali :)
Niestety to nie koniec moich przygód z GPS-em ale to dalej.
Wyjazd miał być w wolnym tempie bo ja jeszcze jestem słaby zawodnik szwagier zresztą też, miałem małe nadzieje bo Tomek narzekał na plecy i twierdził że przemieszcza się turystycznie a Krzychu połamał ramę i śmigał na składaku który nie do końca mu pasował :)
Po 30km już wiedziałem gdzie nasze miejsce w szeregu Tomek z Krzyśkiem startowali do przodu co by zrobić mały popas a my ze szwagrem tak sobie jechaliśmy bez postojowo.
Za chiny ludowe nie mogłem w GPS-ie znaleźć zamku w Mirowie ani samego mirowa (rano, człowiek słabo kuma) na szczęście obok Mirowa jest zamek w Bobolicach i tego udało mi się zaprogramować tak że obraliśmy kierunek na Bobolice potem bez problemu na zamek w Mirowie a następnie zalew w poraju i ostatecznie kierunek na dom. Rozstaliśmy się na Pogori bo chłopaki byli już mocno zmęczeni ciągłym czekaniem na maruderów a ja ze szwagrem wolnym tempem jeszcze wskoczyliśmy do lodziarni pomiędzy jeziorami i też rozjechaliśmy się do domów.
Podsumowanie: Nie bawić się GPS-em w trakcie jazdy i myśleć co robisz ja przez głupote nadpisałem trase i wcieło mi 65% naszego przejazdu nadzieja w Krzyśku że jego endemondo zgrało całość.
A tyle mi zostało z zapisu. (nauczka kasować stare trasy po zgraniu) <a href="" title="GPSies - Mirów"><img src="http://www.gpsies.com/images/linkus.png" border="0" alt="GPSies - Mirów" /></a>
Start około godziny 9:00 pogoda fantastyczna (tak wyglądało przez okno) bo słonko naprawdę dopiekało ale nie to było moim problemem a wiatr który mnie blokował wiejąc ciągle w twarz. Przez pewien czas jechałem siłą woli strasznie demotywują takie warunki. Miałem kilka postoi na popas, wymiany opon kobietą które przebiły w autku i zakupy wody której wypiłem całe rzeki.